I teraz czytam „Dr. Stone”. Ale zacznijmy od początku.
W pierwszym rozdziale widzimy dwóch grubo ciosanych licealistów: Senku i Taiju. Jeden przedawkował IQ i widzi świat jako logiczną układankę różnych bardzo skomplikowanych mechanizmów (no wariat, no), a drugi przesadził troszeczkę z testosteronem, bo jak sam mówi: jest od łopaty (a może programował w .necie już trzecie stulecie?). I właśnie Taiju zdarzyło się szczęście (i nieszczęście) zakochać się w piękniusiej, malusiej rówieśniczce, będąc jednocześnie komicznie nieśmiałym wobec płci pięknej. Jego drogi kolega oferuje mu stworzenie eliksiru miłości, ale ten, będąc rycerzem w sensie ścisłym odrzuca tę hojną propozycję i chce wyznać miłość sam, pod drzewem kamforowym.
Mamy tu komiczną, wręcz kliszową sytuację, i wiecie jakie jest jej rozwiązanie? Wszyscy zostają zamienieni w kamień. Ale tak wszyscy wszyscy – piloci samolotów też, przez co w jednym momencie cała cywilizacja zapada się w try miga. Co ciekawe, razem z ludźmi w kamień zamienili się potomkowie dinozaurów, czyli ptaki.
I tu następuje dramatyczna cisza, tak na 3700 lat.
Nie zdradzając więcej z detalików fabuły, powiem tylko, że pierwsze tomy przedstawiają podstawy wokół których będzie kręcić się opowieść prawdopodobnie przez dłuższy czas.
Ta świadomie głupawa historyjka, przegięta pod wieloma względami, zdecydowanie mnie urzekła. Lubię, gdy fabuła nie traktuje siebie zbyt poważnie, a przynajmniej od czasu do czasu potrafi do czytelnika puścić oczko. Co więcej, te piękne rozrysowanie drzewa technologii (a może bardziej odkryć?), przypomniały mi o tym jak sam, po przeczytaniu „Przygód Robinsona Crusoe” koniecznie miałem chęć na wypróbowanie wszystkiego, co w tej książce wyczytałem. To też była fikcja literacka, bądź co bądź bardziej realna, ale wierzę, że niejeden japoński młodzieniec mógł poczuć coś podobnego, czytając recenzowany przeze mnie tytuł.
Ta świadomie głupawa historyjka, przegięta pod wieloma względami, zdecydowanie mnie urzekła. Lubię, gdy fabuła nie traktuje siebie zbyt poważnie, a przynajmniej od czasu do czasu potrafi do czytelnika puścić oczko. Co więcej, te piękne rozrysowanie drzewa technologii (a może bardziej odkryć?), przypomniały mi o tym jak sam, po przeczytaniu „Przygód Robinsona Crusoe” koniecznie miałem chęć na wypróbowanie wszystkiego, co w tej książce wyczytałem. To też była fikcja literacka, bądź co bądź bardziej realna, ale wierzę, że niejeden japoński młodzieniec mógł poczuć coś podobnego, czytając recenzowany przeze mnie tytuł.
„Dr. Stone” dostarczył mi sporo rozrywki. Budząc ciepłe wspomnienia sprzed lat, pokazał czym może być czysta radość śledzenia tej przegiętą w każdą stronę historii. Urokliwa oprawa graficzna, autorstwa Boichiego z łatwością pozwoliła rozróżniać bohaterów nie tylko po charakterach ale i cudacznej fizjonomii. Na sam koniec miodu dodałbym komentarze od twórców zamieszczane co rozdział, a nie jedynie raz na tom. Przez te kilka czynników lektura była dla mnie przyjemnością i wszystkie wady tego komiksu, które niechybnie zauważę przy kolejnych tomach, zostały skrzętnie przez nie zasłonięte.
Za udostępnienie egzemplarza do recenzji dziękujemy Wydawnictwu Waneko.
Prześlij komentarz