Top Menu

recenzje

Złamane kości obsypane konfetti gwarantują dobrą zabawę – recenzja „Harley Quinn: Birds of Prey”

Jestem niezwykle usatysfakcjonowana z tego filmu. Czuję, jakby był skrojony idealnie pode mnie. Już któryś dzień z rzędu słucham soundtracku z tej produkcji i wzdycham do Harley Quinn. Dlaczego?

Bardzo przyjemnie jest iść na film o bohaterkach z komiksów i zauważyć, że oglądana produkcja szanuje medium, z którego czerpała. Nie mam na myśli zgodności z pierwowzorem. Takie rzeczy latają mi koło pośladków, bo nie da się odwzorować idealnie dzieła powstałego z myślą o innych nośnikach (i wciąż ogrom ludzi tego nie wie, więc o tym wspominam). Mam na myśli to, że „Harley Quinn: Birds of Prey” jest pierwszym filmem z gatunku superhero, który usatysfakcjonował mnie na płaszczyźnie prezentowania wszelkich doznań, jakich doświadczam przy czytaniu komiksów lub (co mówiąc o postaci Harley Quinn równie znamienite) oglądaniu filmów animowanych. A teraz z bardzo patetycznego na nasze.

„Harley Quinn: Birds of Prey” bazowo to film akcji. Śledzimy główną bohaterkę, Harley Quinn, która po rozstaniu z Jokerem musi poradzić sobie nie tylko z przytłaczającymi ją emocjami, ale również z lawiną ludzi czyhających na jej życie. Po drodze będzie musiała połączyć siły z umiejącymi równie mocno dokopać kobietami: Black Canary, Huntress i Renee Montoyą oraz aspirującą do przestępczego życia Cassandrą Cane. 

Jednak tworząc „Birds of Prey”, reżyserka Cathy Yan i czuwająca nad wszystkim Margot Robbie zadbały o to, by tym razem nie była to produkcja o metodycznym kopaniu w mordy przeciwników i łamaniu im kości albo o walce w jakiejś słusznej sprawie, bo tak robią superbohaterowie. W tym filmie flaki latają, kości są łamane, ale dookoła spada kolorowe konfetti, bucha tęczowa para i wszystko jest przegięte do granic możliwości. Jak faceta rozwala granat, to lecą flaki. Jak Harley łamie komuś kości, to widzisz, jak łamią mu się nogi. A jak ktoś dostaje w brzuch brokatem, to wszędzie lata brokat. I – co bardzo ważne – kobietom nie wylewają się cycki i pośladki spod skąpych ubrań, tylko pomyślano o tym, że na akcję to byśmy ubrały coś normalnego i jeszcze zabrały zapasowe gumki do włosów.

W „Birds of Prey” nie bano się użyć przemocy i wulgaryzmów, ale nie nazwałabym tego filmu brutalnym. Wszystkie sceny akcji zostały zachowane w konwencji animacji, stąd wszelkie pulpowe wstawki, niezmordowane główne bohaterki, mała ilość krwi pomimo sporej dawki urazów. Także sposób prowadzenia narracji na to wskazuje. Harley gubi się w opowieści, wraca do wcześniejszych wydarzeń, zwraca się bezpośrednio do widzów, rozmawia ze sobą, tłumaczy się odbiorcom.

W ogóle postać Harley odgrywana przez Margot Robbie to dla mnie ideał. Nie mogłabym sobie wyobrazić lepszego castingu, a tym bardziej patrząc na to, ile aktorka jest w stanie wyciągnąć z tej bohaterki. „Birds of Prey” zrywa również z kadrowaniem na kuse szorty i bikini Harley, co było typowe dla „Suicide Squad”, w którym bohaterka debiutowała. Całkowicie porzucono tę przeseksualizowaną postać, która jest – haha – szurnięta. Harley jest bardziej świadoma swoich zaburzeń psychicznych, chce się rozwijać, wie, że związek z Jokerem był błędem. 

Bardzo podobało mi się również zachowanie balansu pomiędzy animowaną wersją głównej bohaterki a realnymi problemami. Z jednej strony film dotyka właśnie tego, o czym wspomniałam wyżej: Harley radzi sobie z rozstaniem, wykorzystuje wiedzę z czasów, gdy pracowała jako psychiatrka i dokonuje analiz innych postaci. Kilkakrotnie „Birds of Prey” na poziomie metadanych rzuca tropy, którymi możemy pójść, gdybyśmy chcieli bardziej zgłębić się na przykład w tematykę toksycznego związku. Z drugiej strony Harley wciąż jest karykaturalna, rzuca gówno-żarty, urazy się jej nie imają, a kryminalny sposób na życie w jej ustach brzmi jak spełnienie marzeń ambitnego ucznia liceum, który zaplanował sobie przyszłe dwadzieścia lat życia, w tym rządzenie krajem.

Nie mogę więc zgodzić się z zarzutami, z którymi już spotkałam się w innych recenzjach, że film spłyca aspekt psychologiczny i traktuje toksyczny związek czy problemy emocjonalne jako zabawną fabułkę. Dla mnie coś takiego robiło „Suicide Squad”, ponownie romantyzując okropną relację Harley z Jokerem. 

Mogę się jednak przyczepić do tworzenia pozostałych bohaterek i samej tytułowej ekipy. Było tego, po prostu, za mało i w sumie wyszło tak nijako. Trzeba było dodać mocniej do pieca, bo zamiast fajnie podbudowanej ekipy otrzymaliśmy koniec końców zlepek indywidualnych przypadkowych postaci, bez konkretnie określonych połączeń. Owszem, bazowanie na poszukiwaniu artefaktu czy połączenie sił w imię ratowania innej bohaterki filmu było dobrym pomysłem, ale produkcja powinna wcześniej trochę więcej czasu poświęcić postaciom, które ostatecznie mają składać się na ową ekipę ratowniczą. Wyszło to bardzo fajnie w przypadku budowania historii Huntress (najlepsza bohaterka spośród nowo wprowadzonych postaci), interesująco prezentuje się Cassandra Cane, wcześniej wspomniałam o rozwoju Harley. Co do reszty? Łeee...

Wracając jednak do plusów, nie można przejść obojętnie obok kreacji Ewana McGregora. Widać, że aktor świetnie się bawił, wcielając w rolę Sionisa. Podobała mi się ta wybuchowa, tak w sumie podatna na manipulacje, rozwydrzona postać, jaką był Black Mask i jego homo-erotyczno pachnąca relacja z Victorem Zsaszem.

Podobały mi się również, i to bardzo, sceny walk. Choć choreografia mogłaby być niekiedy lepsza, fajnie wykorzystywano przestrzeń i scenografię. Jest kolorowo, brokatowo. Flaki mieszają się z konfetti. Widać, że mocno pracowano nad tym, by Harley wypadła dobrze, jej skoki robią wrażenie. Walki w parku rozrywki wypadły świetnie, nawet te na tych śmiesznych zapadniach, na których Black Canary nie umiała za wiele zrobić i musiała włożyć wiele wysiłku w każdy cios – podobało mi się to obniżenie tempa akcji tylko po to, by pokazać, jak bohaterka wychodzi z tej sytuacji. I tak, nie można zapomnieć, że ktoś w końcu zauważył, że rozpuszczone włosy przeszkadzają podczas walki.

Szczególnie przypadł mi do gustu soundtrack. Od obejrzenia „Birds of Prey” zapętlam go, bo daje mi niezłego kopa. Utwory pełne mocnych basów, śpiewane przez kobiety, idealnie podbijają tempo tego filmu.

Pomimo pewnych błędów, jak najbardziej kupuję „Birds of Prey”. Film w pewnym momencie traci tempo, można by lepiej zbudować podłoże dla ekipy i niektórzy widzowie mogą mieć wielkie „nope”, gdy usłyszą suche żarty, szczególnie będąc przyzwyczajonymi do śmieszków w komiksowych filmach Marvela (chociaż akurat do filmu z Harley taki humor pasuje). Ale ta produkcja to zdecydowanie bardzo udany film od DC, jeden z najlepszych komiksowych, jaki widziałam – jakby robiony dla mnie na zamówienie. Harley jak wyjęta z komiksów i animacji, flaki i wulgaryzmy zmieszane z brokatem, dobry akcyjniak z kobietami bez wywalania cyca.

Publikowanie komentarza

Copyright © Geek Kocha Najmocniej – Analizujemy popkulturę.