Powracam do przygód Tylera Crossa wydanych przez OMG! Wytwórnia Słowobrazu. Po pierwszym zetknięciu pełnym zgrzytów podeszłam do kolejnej części jak do jeża, ale miło się zaskoczyłam.
Moje pierwsze spotkanie z Tylerem Crossem nie wypadło pomyślnie. Nie byłam zadowolona z tego, co czytam, a jeszcze bardziej zgrzytałam zębami, gdy recenzje, z którymi się zapoznawałam nie wspominały o kwestiach społecznych przedstawionych w komiksie, które mnie ubodły. I to mógł być koniec mojej przygody z tymi komiksami, ale zaufałam komuś, komu warto ufać w sprawach komiksowych i wzięłam w ręce drugi tom opowieści o tym twardzielu z kwadratową szczęką.
I tu następuje moment, w którym całkowicie zmienia się moje zdanie o tej serii – przynajmniej do czasu, aż znowu coś mnie (odpukać) nie odrzuci. „Tyler Cross: Angola” to, mam wrażenie, zupełnie inna bajka, niż tom pierwszy.
Główny bohater zostaje wrobiony i trafia do Angoli, czyli więzienia o zaostrzonym rygorze. Wiecie, takim zaostrzonym-zaostrzonym, gdzie króluje pieniądz, strażnicy są skorumpowani i jak już do niego trafisz, to nigdy z niego nie wyjdziesz, obojętnie jaki masz wyrok. Komiks ten to typowa opowieść więzienna i w takiej kombinacji Fabien Nury radzi sobie znacznie lepiej z prowadzeniem swoich bohaterów, niż poprzednio.
Jest, przede wszystkim, ciekawie i losy postaci faktycznie zainteresowały mnie na tyle mocno, że zamykając komiks poczułam ukłucie tęsknoty. Mam wrażenie, że tym razem wszyscy bohaterowie są pogodzeni z nieuchronną śmiercią i w jakiś sposób mnie to przyciąga. Poza tym, charakterystyki postaci potrafią umknąć typowości gatunku. I tak mamy na przykład żonę kapitana, która wykorzystuje seksualnie więźniów, chociaż przyznam, że po takiej opowieści spodziewałabym się bardziej wątku pokazującego wspaniałych młodych mężczyzn, którzy są w stanie okiełznać tę dziką klacz - a tu proszę, komiks pokazuje, że mężczyźni również mogą być wykorzystywani (niestety, nie wszyscy wiedzą o tym, że odmawiać seksu może każdy, bez względu na płeć).
To właśnie ci bohaterowie poboczni zaostrzyli moją ciekawość. Tyler Cross kompletnie mnie nie obchodzi. Nie uznaję go za twardziela, do którego wzdycham i pragnę ratunku, ani nie ma w tym bohaterze nic szlamowego, by jego opowieść dostarczyła mi rozrywki. Mam więc nadzieję, że kolejne tomy również będą pokazywały opowieści drugoplanowych bohaterów, traktując Tylera jako konar, na którym wszystko się trzyma - ale i tak najsmaczniejsze są owoce.
Przyznam, że podczas lektury drugiego tomu znacznie większą uwagę, niż w przypadku poprzedniej części, poświęciłam warstwie graficznej. Styl Brüno i kolory Laurence Croix bardziej leży mi, gdy autorzy do czynienia mają z dziczą, błotem, ciemnością, aniżeli z otwartymi stepami i zalanym w słońcu miasteczkiem.
Kojarzycie takie drewniane puzzle dla dzieci, których fragmenty były jednokolorowe, opływowe i duże? Podobnie jawi mi się warstwa graficzna „Tyler Cross: Angola”. Patrząc na bohaterów bardziej czuję się jak gdybym oglądała piękne okoliczności przyrody. Każdy kadr jest dopracowany pod względem doboru barw, cienie nadają charakteru, a surowe krajobrazy otaczają złowrogo surowe twarze bohaterów.
Chociaż nie spodziewałam się tego, jestem zadowolona z lektury tego tomu. Chętnie przeczytam więcej, co po pierwszej części nie było dla mnie takie jasne. Warto więc słuchać innych komiksiarzy, jeśli zachęcają do dania szansy temu czy innemu komiksowi. Może więc posłuchacie i mnie i jeśli jeszcze nie mieliście okazji czytać opowieści o Tylerze, to teraz to zrobicie.
Publikowanie komentarza