Wybrałam się we wspaniałą podróż, z której wróciłam odmieniona. Znalazłam ciepły zakątek i zamierzam go wychwalać. Nie zdziwcie się, że w recenzji poruszam kwestie społeczne – jak mogłabym tego nie robić, oceniając taką produkcję, jak „Opowieści z San Francisco”?
Po dwudziestu latach nieobecności w San Francisco, Anna May Singletone powraca na ulicę Barbary Lane, do miejsca, w którym spędziła młodość, mieszkając w lokum wynajmowanym przez Annę Madrigal, która właśnie świętuje 90. urodziny. Barbara Lane zawsze była bezpieczną przystanią dla osób queer i wciąż tak jest.
Kiedy stacja PBS wypuściła w 1994 roku pierwszy sezon „Tales of the City”, będący adaptacją powieści Armistead Maupin’a, produkcja mocno uderzyła w społeczeństwo – tak mocno, że drugi sezon nigdy nie powstał. Dziś oczywiście serial uznawany jest za kultowy dla społeczności queer i zdecydowanie wpłynął na postrzeganie LGBTQ+ przez resztę ludzi. Powieści Armistead Maupin’a doczekały się również kontynuacji, jedynie pod zmienionymi tytułami: w 1998 roku wyszło „More Tales of the City”, a w 2001 „Further Tales of the City” – i były to wciąż kontrowersyjne treści.
Teraz, w 2019 roku, Netflix postanowił ponownie sięgnąć po ten materiał źródłowy, popychając bohaterów o 20 lat do przodu i przedstawiając rzeczywistość ówczesnego San Francisco. Co rusz słyszałam lub czytałam opinie o tym, iż nowe „Tales of the City” nie jest już tak kontrowersyjne, jak kiedyś. Owszem, serial nie sprawił, że ludzie wyszli na ulice z pochodniami, ani nie mdleli z przerażenia, ale to właśnie coś dobrego. Przecież w „Tales of the City” nie ma nic szokującego, dlaczego więc ktokolwiek chciałby z tego uczynić kontrowersję? Lepiej edukować i zarażać miłością, a to właśnie produkcja Netflixa robi. Chociaż, nie trudno zauważyć, że serial ma również swoich przeciwników – wystarczy wejść w sekcję komentarzy pod polskimi wersjami zwiastunów produkcji, by przeczytać jak to komentujący mają po dziurki w nosie „promocji LGBT, jaką stosuje Netflix”.
Cieplutki kocyk ochroni przed burzą
I właśnie dlatego, że wciąż są osoby, które uważają, że bycie częścią społeczności LGBTQ+ to coś złego, właśnie dlatego, że produkcje z dobrą i odpowiednią reprezentacją queer wcale nie są czymś, czego mamy dużo (zauważam tendencję wzrostową, na szczęście, ale to dopiero drugi tak obfity rok dla produkcji queer) – właśnie dlatego świat potrzebuje ciepłego kocyka, jakim jest „Tales of the City”, Netflixa.
Oglądając ten serial czułam ciepło, zrozumienie, miłość. Nawet wtedy, gdy bohaterowie przechodzili trudne chwile, wciąż wiedziałam, że z seansów tej produkcji mogę uczynić moje bezpieczne miejsce. Nakład emocjonalny serialu to zdecydowanie najlepszy element tej produkcji. Relacje pomiędzy postaciami są realne, pełne miłości i zrozumienia, bez przesadzonego dramatyzowania, a rozmowy bohaterów niekiedy wręcz pokazują jak należy rozmawiać z drugim człowiekiem: z szacunkiem, wyrażając swoje uczucia (nawet te negatywne) i nie bojąc się przyznać do błędu.
„Tales of the City” bierze po trochu z każdego tematu powiązanego ze społecznością LGBTQ+ (i nie tylko), który jest aktualnie na tapecie. I tak, mamy małżeństwo, które co jakiś czas zaprasza do swojego życia (i łóżka) trzecią osobę. Jest bohater, świeżo po przejściu tranzycji, któremu trudno odnaleźć się w, bądź co bądź, nowym dla niego świecie i tym, że jako osoba trans doświadcza transfobii nawet od osób queer. Jest bohaterka, która ma przygodnych partnerów i partnerki i to całkowicie ok. Często poruszana jest kwestia różnicy wieku w związku, ponieważ w trakcie trwania serialu poznajemy dwie takie pary (jeden z odcinków nawet skupia się na tym wątku, genialnie pokazując jak młodsze pokolenie jest traktowane z wyższością przez to starsze i jak przez dwadzieścia lat zmieniło się życie jako osoba queer).
Intrygi, słabości i pożegnanie
Takie nagromadzenie wątków sprawia, że nie wszystkie zostają całkowicie zakończone. Niektóre pozostały niedopowiedziane, ale w sumie możemy spuścić na nie zasłonę milczenia, bo otrzymaliśmy od serialu wszelkie potrzebne narzędzia, by dojść do konkluzji, że skończyły się tak, a nie inaczej.
Bardzo dobrze wypada również główna intryga serialu. Właścicielka budynku przy Barbary Lane, Anna, jest szantażowana przez tajemniczą osobę, która nazywa ją oszustką i zmusza do przepisania własności wyżej wspomnianego budynku. Nie wiemy ani co takiego za uszami ma Anna, że od razu podpisuje akt przekazania, ani kto jest villainem serialu. Odpowiedź na to pierwsze poznajemy dopiero w ósmym odcinku i wypada dość blado (chociaż rozumiem, że Annie trudno było żyć ze świadomością swojego czynu), sam odcinek również, bo o ile był ładnie zrobiony, o tyle wydźwięk społeczny (sytuacja osób transseksualnych w latach 60.) został spłaszczony. Natomiast rozwiązanie zagadki szantażysty było zaskakujące i podane na jeszcze gorącej tacy, wywołując u mnie salwę śmiechu pt. „dlaczego nie zauważyłam tego wcześniej?”.
Ostatni odcinek jest ładną klamrą, zamykającą główne wątki oraz otwierającą nowy rozdział w historii Barbary Lane. Jeśli więc kiedyś ktoś ponownie sięgnie po tę opowieść, produkcja raczej stanie się czymś zupełnie nowym, bez powrotów do starych bohaterów (mam nadzieję, bo finał ewidentnie pokazuje, że stare wątki powinny zostać kategorycznie zakończone, a z bohaterami powinniśmy się pożegnać).
Wszyscy na swoim miejscu
Realizatorsko jest bardzo kolorowo: nie tylko pod względem użycia barw, ale również w kwestii motywów muzycznych, czy użytych utworów. Aktorsko jest bez zarzutu, a niekiedy wręcz znakomicie (tu patrzę na Laurę Linney). Tak, Elen Page ponownie gra tę samą rolę, co ostatnio gra wszędzie, ale akurat w przypadku „Tales of the City” to jak najbardziej pasuje. Poza tym, lubię oglądać tę aktorkę na ekranie, więc trudno mi się gniewać. Miło patrzy się również na znajome twarze, także te z niedawnych flagowych produkcji Netflixa, takie jak: Charlie Barnett („Russian Doll”) oraz Juan Castano („What/If”). Cieszy mnie również zatrudnienie transseksualnych aktorów do ról transseksualnych bohaterów (a przynajmniej do tych głównych). Z radością pochwalę również sceny seksu, które nieliczne, ale zrobione bardzo emocjonująco, bez przesadnej łagodności (gdy nie trzeba).
„Tales of the City” / „Opowieści z San Francisco” to bardzo dobry serial obyczajowy. Pełen ciepła, zrozumienia i miłości. To idealna odskocznia po ciężkim dniu. Oczywiście, produkcja posiada wady, ale świadomie je akceptuję, bo to po prostu dobry serial nie tylko dla osób ze społeczności LGBTQ+, ale dla wszystkich, którzy mają dość otaczających ich dramatów i chcieliby dopłynąć do bezpiecznej przystani.
Publikowanie komentarza