Pierwszy sezon serialu Netflixa „Bonding” składa się tylko z siedmiu odcinków, których czas trwania wynosi zaledwie około siedemnastu minut. Jednak nawet przy tak krótkim czasie antenowym produkcja wprawia mnie w zakłopotanie, kiedy zaczynam pisać tę recenzję.
Główna bohaterka, Tiff, pracuje jako domina – rzekomo najlepsza w swoim fachu pośród ulic Nowego Jorku. Dziewczyna w pierwszym odcinku składa swojemu znajomemu z liceum, Pete’owi, ofertę pracy w roli asystenta. Ten początkowo niechętny, zgadza się gdy uświadamia sobie jak bardzo potrzebuje pieniędzy.
„Bonding” pod przykrywką złożoną z fetyszy, erotyki, aktów seksualnych przemyca naukę o akceptowaniu samego siebie, o tym, że nie warto skrywać w sobie emocji i że pomimo tego iż ludzie często ranią, nie powinniśmy skreślać całego rodzaju ludzkiego. Szczególnie proces poszukiwania własnej tożsamości jest w tym serialu niezwykle ważny. Produkcja ma trafiać do rówieśników bohaterów, szczególnie do tych, którzy dopiero rozpoczynają swoją przygodę z rynkiem pracy i obowiązkami, których spełnianie wymaga od nas dorosłe życie. Rightor Doyle, twórca „Bonding” powiedział, że serial został specjalnie tak skonstruowany, by w postaci krótkich odcinków przekazywać jak najwięcej nauk dla zabieganych milenialsów.
Szczęśliwie się składa, że jestem zabieganym milenialsem oraz kobietą która na różnych aspektach życiowych dopiero układa wszystkie elementy układanki. W teorii „Bonding” powinien przynieść mi jakąś refleksję, pomóc w zastanowieniu się nad moją tożsamością, albo może chociaż sprawić, że odkryję nowy fetysz. Niestety, nic takiego się nie stało.
Właśnie tu zaczyna się problem z „Bonding”. Podczas oglądania tego serialu bawiłam się świetnie. Polubiłam bohaterów, bo po prostu nie da się ich nie lubić. Tiff jest typową bad girl z gołębim sercem. Na początku nie traktuje Pete’a fair, zmusza go do czynności, które mu się nie podobają. Koniec końców przeżywa katharsis i okazuje się, że w środku ma dobre serce, które zostało przykryte przykrymi doświadczeniami z przeszłości. Znacie to, prawda? Pete jest tym, który początkowo skryty i niepewny odnajduje własną drogę życiową, zdobywa faceta i porywa tłumy. Moje serce zdobył Doug, kolega Tiff ze studiów, który powoli przedziera się do jej serca, a sposób, w jaki to robi sprawia, że mogłabym mu dać etykietkę Chłopaka Roku, gdyby nie to, że dałam już swojemu Piotrkowi.
Jednak produkcja koniec końców okazuje się być płytką rozrywką. Nie ma w niej nic, co pozwoliłoby widzom na chwilę refleksji. I to dosłownie chwilę, ze względu na krótkie odcinki. Oczywiście, z „Bonding” możemy wyciągnąć to, że akceptacja samego siebie jest niezwykle ważna, że powinniśmy być odważniejsi w podejmowaniu decyzji, że seks może przybierać różne formy i otoczki – ale czy to nie są prawdy, które i tak już znamy? Czy niezbyt udane podanie ich w „Bonding” nie spowoduje raczej, że przemkną nam pomiędzy jedną sceną erotyczną a drugą?
A jeśli już mowa o erotyce, ta kwestia również jest w produkcji Netflixa problematyczna. Główna bohaterka jest dominą i większość scen zawartych w „Bonding” przedstawia jej pracę. Jednak to, co widzimy na ekranie znacznie różni się od rzeczywistości, o czym świadczą niezadowolone głosy osób, które rzeczywiście pracują w branży erotycznej.
Nie jestem pracownicą tej branży, ani nie praktykuję BDSM, więc w negatywnej ocenie prezentacji tego w „Bonding” polegam głównie na opiniach tych, którzy się znają, jednak nawet bez zasięgnięcia opinii nie trudno zauważyć, że w pracy Tiff brakuje zachowania odpowiedniej higieny, a relacje z klientami pozbawione są ustalania konkretnych zasad współpracy. Już samo to, że Tiff pracuje jako domina ze względu na to, że w przeszłości doświadczyła przemocy seksualnej nie brzmi dobrze – co więcej, jest częstym stereotypem wśród przedstawiania pracowników erotycznych.
Ta sytuacja szczególnie dziwi, ponieważ Rightor Doyle powiedział, iż „Bonding” luźno opiera się na jego doświadczeniach w okresu, w którym pracował jako ochroniarz dominy. Twórca serialu powinien więc wiedzieć jak wygląda ta praca. Dlaczego więc produkcja mija się z rzeczywistością?
Być może to lenistwo jest powodem. Wyjaśniało by to również skąd tak krótkie odcinki, które w zamyśle mają przekazywać „coś więcej”, a w rzeczywistości tego nie robią. Może Rightor Doyle po prostu zrobił serial o seksie i stara się go przepchnąć łagodząc tematykę?
Jeśli tak, to niepotrzebnie. „Bonding” technicznie wygląda świetnie, kolorystyka bardzo przypadła mi do gustu, chociaż nie odbiega od tego, co powszechnie możemy zobaczyć w produkcjach ze scenami erotycznymi. Akty seksualne lub przedstawianie fetyszy czy upodobań mogą czasem wywoływać śmiech, ale ogólnie nie uważam by były przedstawiane prześmiewczo. Nie są na pewno obleśne czy kontrowersyjne, a z takimi opiniami się spotkałam. Ktoś, kto nie czuje się swobodnie podczas rozmowy o upodobaniach seksualnych na pewno nie będzie zadowolony z „Bonding”, ale może właśnie warto dać szansę samemu sobie i zapoznać się z tą produkcją?
Podejrzewam, że będzie jej więcej, bo finał pierwszego sezonu został stworzony wyłącznie po to, by popchnąć jakoś opowieść w kierunku dalszych epizodów i jako część serii wypada bardzo blado, jest wręcz niepotrzebny. Nie umniejsza to jednak mojej oceny „Bonding” jako przyjemnego serialu, który można obejrzeć wieczorem, po męczącym dniu. I nawet nie szkoda mi, że produkcja nie jest niczym więcej. Jedyne, co warto byłoby poprawić, to sposób przedstawiania pracowników branży erotycznej – wtedy serial jeszcze by zyskał.
Publikowanie komentarza