Z debiutami różnie bywa. Czasem okazują się być strzałem w dziesiątkę i wynoszą autora pod niebiosa. Niekiedy nie wychodzą i spychane są w cień. Zawsze jednak stosuje się wedle nich wyjątkowy wyznacznik – bo to albo „wow, to debiut?!” albo „nie szkodzi, to debiut”. Jak było w przypadku pierwszego komiksu Agnieszki Kwaśnik?
Heike, Floy, Jeff i Günter – ekipa wysłana by zdobyć Smoczą krew, miecz Pierwszego Króla oraz Bożą łaskę, czyli artefakty potrzebne, by wziąć udział w mitycznym Wiecznym Turnieju. Jeśli się go wygra, zdobędzie się przychylność bogów oraz szansę na zakończenie sporów, wstrząsających światem.
No i fajnie, tylko co to w ogóle za świat? Widać, że autorka „Wiecznego Turnieju” miała zapędy do stworzenia czegoś większego i może w kolejnych częściach tego komiksu planuje rozbudować przestrzeń, w której umieściła bohaterów, ale w pierwszym tomie nie za bardzo jej to wyszło. Poznajemy świat jako tako, a panoszące się na nim ugrupowania ledwie zostają wspomniane. Niby od początku wiadomo którzy są „ci źli”, a którym powinniśmy kibicować, jednak by zachować zainteresowanie czytelników Kwaśnik powinna podążać za metodą im dalej w las, tym więcej drzew – zamiast tego z każdą kolejną stroną wcale nie dowiadywałam się więcej o zasadach rządzących światem „Wiecznego Turnieju”.
Powyższym można opisać wszystko, co Kwaśnik przekazała o swoich bohaterach. Czy to wystarczająco, by zostać z nimi na kolejne tomy? Cóż, to nawet za mało by towarzyszyć im do końca pierwszego tomu. Przez to potwornie męczyłam się, czytając „Wieczny Turniej”. Dialogi wyszły fatalnie, pojawiło się również trochę szowinizmu.
Najbardziej szkoda mi w tym wszystkim, że ktoś nie pracował dłużej z autorką, że nie prowadził jej lepiej – bo z „Wiecznego Turnieju” naprawdę można by wyciągnąć komiks o wiele lepszy. W obecnej formie wydaje się być dziełem niedokończonym.
Za egzemplarz recenzencki dziękujemy wydawnictwu Yumegari
Publikowanie komentarza